Ulissima

Ulissima

2015/05/03

KACZKA DZIWACZKA PORODZIŁA SYNA CZYLI RELIGIJNOŚĆ DZIECKA



Ula po raz pierwszy była w kościele, gdy miała 2 miesiące. Zjawiła się tam z okazji swojego chrztu. I tak jak przez te dwa pierwsze miesiące swojego życia na mszach nie bywaliśmy,  tak i chrzest odprawiłabym bez niej.  Powód? Kolki. W praktyce wyglądało to tak, że o godz. 16 włączała syrenę, która milkła równo o 22. W ciągu dnia również często płakała, więc nie chodziliśmy na mszę, by oszczędzić innym wiernym dodatkowego koncertu. Chrzciny zaplanowane były na godz. 15.00. "O matko, narobimy hałasu" - panikowałam a moja córka całą uroczystość postanowiła przespać. Podobnie zresztą jak reszta nowych wiernych. Mówi się, że to za sprawą organów dających silne wibracje. Tak czy inaczej od tego czasu zaczęliśmy chodzić na niedzielne msze częściej. Do wiosny zeszłego roku, gdy moje chodzące już wtedy dziecko nie mogło się zdecydować czy chce być w wózku czy obok, czy siedzić, czy chodzić. Egzamin przestały też zdawać spacery po kaplicy i zaglądanie w każdy jej zakątek. Ulka nie potrafiła się wtedy tam odnaleźć. Płacz, uciekanie.  Jest żywiołowym dzieckiem, prawdopodobnie nie chciała być przez godzinę w jednym miejscu. A ja nie miałam siły na przymusowe trzymanie jej tam. Zrobiliśmy przerwę.
Wróciliśmy ze święconką zeszłego roku. Jak się okazało, poszłam z pełnym koszykiem a wróciłam z prawie  pustym. Ulka wyjadała co popadło. Dobrze, że jajka były w skorupkach i nie można ich było zjeść od razu. Tym samym w tym roku do koszyczka wzięłąm dwa razy więcej plus rzeczy specjalnie do wyjedzenia po drodze. Tym razem moje dziecko nie tknęło ani kęsa.



Z kolei ostatnia Gwiazdka minęła nam zdecydowanie przy akompaniamencie kolęd śpiewanych przez Ulkę, czasem w wersji dość nowatorskiej, typu "Kaczka Dziwaczka porodziła syna". Nie mniej jednak część kolęd opanowała do perfekcji w wersji oryginalnej. Zresztą nic dziwnego skoro "Lulajże Jezuniu" śpiewałam jej przed snem i podejrzewam, że wcale nie jestem jedyna. A co okazało się najciekawsze przy choince obwiszonej czym popadnie? Obwiązanej łańcuchami z papieru, lampkami, suszonymi owocami, gwiazdkowym anyżem i rurkami cynamonu? Żłobek*, z którego od razu wypadł święty Józef, podobnie jak trzej królowie, których w naszej wersji było dwóch bo tyle ta ozdoba ma za sobą świąt, że nie wiadomo gdzie podziały się jej elementy.  Ale była najcudowniejszą zabawką przez okres bożonarodzeniowy, na równi z drewnianymi klockami, z których dobudowywana była do nich kontrukcja. Nie zdziwił mnie też fakt, że jedną z pasażerek zbudowanego niedawno przez Uli tatę pociągu jest malutka figurka Matki Boskiej, podczas gdy w kolejnych wagonach jedzie porcelanowy słonik i Pinokio.



Ulka do kościoła nie bierze zabawek, obecnie nie chodzi już po kaplicy. Ale nie siedzi też przez godzinę w ławce z rękoma złożonymi do pacierza. Jest dzieckiem i  nieustannie się rusza wdrapując się i schodząc na okrągło z siedziska (obecnie to jej ulubiona czynność poczas mszy). Na szczęście nie przeszkadza tym pozostałym wiernym. Wczoraj do kościoła zabrała ze sobą stary kalkulator. Trzy minuty na modlitwę zyskane :-) Nie znaczy to wcale, że czasem nie przyjdzie jej do głowy, by próbować biegać lub usiąść sobie wygodnie na posadzce (standard wśród dzieci).
Po co w ogóle o tym pisać? Bo gdy poszłyśmy w tym roku ze wspomnianą już "święconką" jeden z ojców chłopca w wieku około roku, wyjął z kieszeni telefon i dość ostentacyjnie zrobił zdjęcie synkowi w galowym stroju z koszyczkiem na kolankach. Ot tak sobie, prawie wszedł na ołtarz.
Cieszę się, że moja Ulka wie gdzie w okolicy są kościoły (chodzimy do dwóch różnych) i że w środku należy zachować się cicho bo inni się modlą. I że nie myśli, że to budynek do którego ubiera się ładnie po to, by tata zrobił zdjęcie. Że gdy pyta rano "jaki dziś dzień?" a w odpowiedzi słyszy "niedziela" wie, że do tego kościoła pójdziemy i bardzo się z tego cieszy. Oczywiście dla niej to na razie jakiś rodzaj atrakcji. Bo można - tak jak kilka tygodni temu - deptać światełko na posadzce, które jest efektem świecenia słońca na witraż. Są figurki i "piosenki" i dużo ludzi i na pewno ktoś się do niej uśmiechnie. Aaaaa no i pieniążek można wrzucić do koszyka! I nie ważne, że w Wielkim Poście zapyta mnie głośno: "A gdzie ten żłobek*?".
A propos żłóbka. Podczas ostatnich świąt Bożego Narodzenia byliśmy w nieznanej nam wcześniej parafii, której kościół od kilku lat jest w budowie. Żłóbek. Koniecznie trzeba zobaczyć od razu. Trudno się przepchnąć, bo oblegany przez dzieci. Podchodzimy a tam konie, słonie, żyrafy, krowy i wszystko inne, czego dusza dekoratora tamtego miejsca zapragnęła. Jedne z porcelany, inne z drewna, pojedyncze sztuki z plastiku. Wszystko z innej przysłowiowej - nomen omen - parafii. Pomiędzy zwierzętami i stajenką trzej królowie. Ten trzymający skarbonę kiwa głową, gdy do środka wpadnie moneta. Nad nimi zwisa lina, na niej Gwiazdor, taki z marketu. "O matko" - myślę. A co pomyślały dzieci? Że to najwspanialsza rzecz jaką widziały w te święta. Na równi z prezentami przyniesionymi poprzedniego wieczora przez Świętego Mikołaja. Jeszcze przed mszą do tej licznej nieletniej widowni podchodzi lektor, by uruchomić mechanicznego Gwiazdora, by ten mógł wspinać się po linie niewiadomo dokąd. Dzieciaki były zachwycone.
Amen.

* żłóbek oczywiście






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz